Dużo mówi się dziś o wychodzeniu ze strefy komfortu. Akt ten powinien wywołać w nas niemiłe uczucie i jednocześnie zapewnić niesamowity rozwój. Comfort zone zapewnia nam beztroskę, spokój i wygodę, które uspokajają nasz umysł, opuszczenie tej strefy powinno być dla nas zastrzykiem adrenaliny, wybijającym nas z dobrze znanego rytmu. W myśl tej teorii, siedząc w swojej strefie komfortu przyzwyczajamy się i rozleniwiamy, a nasze spokojne życie prowadzi donikąd. Polemizowałabym... Archimedes wymyślił jedno z najważniejszych praw fizyki, zanurzając się rozkosznie w wannie! ;)
Do samej kwestii uniwersalności modnych haseł psychologicznych wrócę przy innej okazji. Dziś egocentrycznie chciałabym skupić się na własnym przypadku.
Właśnie to strefa komfortu wywołuje u mnie niepokój. Nie jestem domatorem. Mam swoją bazę, która pełni rolę pewnego rodzaju skarbca - trzymam w niej głównie moje ukochane książki, których nie jestem w stanie zabierać ze sobą wszędzie. Ale kiedy spędzam w bazie zbyt dużo czasu, tracę dni. Zlewają mi się w nieokreślony ciąg. Zaczynam mentalnie odpływać. Wpadam w rytm, który mnie męczy, nie wypuszczam z ręki kalendarza (w przeciwnym razie, gubię się w czasoprzestrzeni), zmuszam się do jakichkolwiek aktywności, zaczynają mnie atakować różne misie (z nie-chce-misiem na czele).
Zupełnie odwrotnie działa na mnie sytuacja, którą fachowo nazywa się wyjściem ze strefy komfortu. Kiedy pakuję podręczną walizkę lub mały plecak, kiedy ściskam w ręku nie kamień zielony, ale lotniczy bilet, a często i lotniczy, i kolejowy, i do kompletu autobusowy (przecież upraszczanie trasy kosztuje), kiedy wtapiam się na chwilę w życie poznanych na moim ukochanym couchsurfingu ludzi, tak różnych i przez to tak interesujących, kiedy gubię się w nieznanym mieście, kiedy kombinuję, jak rozwiązać nieplanowane ekstra-wydatki, nie mając przy sobie ekstra-gotówki, kiedy w wyniku mniej lub bardziej świadomej decyzji nie robię zdjęć w nowych miejscach, pozostawiając wszystkie klisze wyłącznie w mojej pamięci, kiedy nie mam do kogo zwrócić się o pomoc i muszę liczyć tylko na siebie, kiedy swoją obecność muszę znosić przez cały ten czas (i nawet nie mam komu na siebie naskarżyć), kiedy obtarte stopy walczą z nieopisaną ciekawością, kiedy żołądek wyłącza alarmy i powiadomienia, kiedy obojętnie mijam lokalne must-see i spędzam godziny, rysując patykiem po ziemi, kiedy niektóre życiowe potrzeby zanikają, a inne się wyostrzają, kiedy telefon ma wolne, a wszelkie inne komórki działają na najwyższych obrotach... Właśnie wtedy jest mi błogo, właśnie wtedy czuję się dobrze i spokojnie. Jak w domu. Bo tam mój dom, gdzie mój zadek. Pewnie bardziej elegancko byłoby powołać się na koniec na jakiś zacny autorytet, ale mnie ten cytat Pumby w zupełności wystarcza (ang. Home is where your rump rests).
Złota myśl Loesje :) |
Przedstawię Wam w tym cyklu moje perypetie z wyjazdów - tych służbowych, ale też tych prywatnych, z tych dłuższych i z migawek. Nie byłam w dżungli amazońskiej, nie zdobyłam Mount Everestu ani Kilimandżaro (ba, nawet nie mam takiej ambicji). Nie będą to też relacje turystyczne - to możecie przeczytać w przewodnikach i na blogach stricte podróżniczych. Ja przedstawię spojrzenie zupełnie subietywne. Czasami kilka różnych spojrzeń na to samo miejsce. Najczęściej przez pryzmat spotkanych tam ludzi.
Komentarze
Prześlij komentarz