Przejdź do głównej zawartości

Stać mnie!

Co prawda, moje wyjazdy nie są spektakularne - jak już pisałam, nie wyjeżdżam na profesjonalne eskapady, spotkania z niedźwiedziami polarnymi czy yeti, które kosztują kilka-kilkanaście tysięcy złotych. A jednak zdarza mi się słyszeć pretensjonalne: Na takie fruwanie to trzeba mieć pieniądze. I owszem, mam. Najczęściej studenckie stypendium lub oszczędności po pracy sezonowej, ponieważ pracować w Polsce na stałe (z wielu powodów) zdarza mi się niezwykle rzadko ;)

Jak więc udaje mi się odkładać fundusz wyjazdowy, pomimo nieregularnych dochodów (i - oczywiście - regularnych, niespodziewanych wydatków)? 

To w sumie bardzo proste.




Po pierwsze, trzymam się swojej drabiny priorytetów i według niej ustalam wydatki. NIE MA na niej na przykład... ubrań. 

Znaczy to mniej więcej tyle, że czuję niemal fizyczny ból, wydając duże kwoty na kawałki materiału, które w większości przypadków starczają do pierwszego prania. Od dłuższego czasu moje ubraniowe zakupy ograniczam do dwóch sklepów: rewelacyjnego second handu niedaleko mojego domu i Lidla :) W Lidlu najczęściej kupuję dżinsy, bluzki, podkoszulki, bieliznę. Są tanie i wystarczająco dobrej jakości, mnie wystarczają na kilka sezonów. Czasami także odzież sportową - nie uprawiam zaawansowanej turystyki ani sportów zimowych na wysokim poziomie, więc np. spodnie narciarskie z Lidla są dla mnie w sam raz. Za to we wspomnianym second handzie zaopatruję się w zależności od potrzeby. Na ten sezon zimowy zakupiłam piękny, niezniszczony (albo nieużywany) płaszcz Zary za 3 złote (!!!), kilka swetrów po 3 złote (przeżyły pranie w sklepie, więc nie ma ryzyka, że po następnym będą do wyrzucenia), spodnie wełniane oraz spódnicę wełnianą (w tej samej cenie, także na oko nieużywane) - takim sposobem uzupełniłam swoją zimową garderobę za około 20 złotych :) Co więcej, ubrania za 3 złote nie szkoda mi wyrzucić ani oddać, nawet jeśli szybko się zniszczy ;) 

Gwoli wyjaśnienia, na rzeczy tj. porządna kurtka na polskie mrozy, skórzane kozaki czy ramoneska, jestem w stanie wydać trochę więcej, ale jest to zazwyczaj wydatek na lata i nie ma ryzyka, że po sezonie będą do wyrzucenia. Ale takie rzeczy w mojej garderobie mogę policzyć na palcach jednej ręki. 

Po drugie, nie jadam na mieście. Bardzo rzadko zdarza mi się stołować poza domem - jeśli już, to gotujemy w domu któregoś z przyjaciół. Zdrowe jedzenie na mieście jest najczęściej drogie, tanie jedzenie na mieście nie jest warte uwagi, a nieliczne wyjątki (czyli zdrowe i tanie jadłodajnie) zazwyczaj nie są mi po drodze :) Dlatego gotuję w domu, pozostawiając sporo pieniędzy w kieszeni. 


Przygotowanie pożywnego koktajlu zajmuje dosłownie chwilę. 

Po trzecie, nie imprezuję na mieście. Ponieważ nie lubię (moja praca wiąże się z ciągłym kontaktem z ludźmi, więc po pracy szukam raczej spokoju) i ponieważ dużo kosztuje. Dojazd, wejściówki, drinki. Dla mnie - ZBYT drogo. Poza tym, bywając często poza domem, zdecydowanie wolę kameralne spotkania z przyjaciółmi, podczas których możemy nadrobić zaległości w konwersacjach.



Po czwarte, uwielbiam swoje auto (mieszkając pod miastem, doceniam je podwójnie), ale poruszanie się samochodem do miasta jest bardzo nieekonomiczne. W konfrontacji z kartą miejską, bez cienia wątpliwości wygrywa ta druga :) Dlatego - choć zazwyczaj wiąże się to ze stratą czasu i oczekiwaniem na przesiadki - inwestuję w bilet miesięczny, auto traktując jako luksus lub wyjście awaryjne. W ciepłych miesiącach jestem zakochana w rowerze. Obowiązkowo z dużym, zamykanym bagażnikiem, który jest w stanie pomieścić moją torbę i ewentualne zakupy. Ach, i kolejny plus karty miejskiej i roweru: bieganie za pociągiem, wchodzenie i schodzenie ze schodów w tunelach oraz jazda rowerem pomagają utrzymać formę ;)



Punkt piąty dotyczy wspomnianego dbania o siebie za bezcen. Kiedyś prowadziłam zajęcia Bokwa fitness, więc nie dość, że nie musiałam kupować karnetu do siłowni, to jeszcze mi za to płacili ;) Po kontuzji uprawiałam najczęściej polecaną w poradnikach aktywność, tzn. wysiadałam dwie stacje pociągu wcześniej, robiąc dzięki temu około sześcio-siedmiokilometrowy spacer każdego dnia. Pracując niedawno na jednej z włoskich wysp z turystami, wynalazłam okoliczne groty, które można było zwiedzać za darmo, i zabierałam tam moich gości - zamienianie się w grotołaza raz w tygodniu korzystnie podziałało na moją formę. I ile miałam przy tym radości! Zaś ostatnio... wygrałam miesięczny karnet na siłownię na Facebooku :) Dzięki temu mam dawkę ruchu bez limitu w listopadzie za darmo. Wstrzeliłam się z tym karnetem idealnie w miesiąc, w którym brakuje światła, energii i ruchu - ot, taki prezent od losu ku jesiennemu pokrzepieniu serc!


Nie trzeba szukać daleko, żeby znaleźć tani i przyjemny sposób na utrzymanie formy :)

Po szóste, staram się oszczędnie planować także... remonty. Ostatni raz, kiedy moje mieszkanie potrzebowało powiewu świeżości, samodzielnie (nie idealnie, ale mnie to nie przeszkadza) pomalowałam ściany, dokupiłam kilka drobiazgów w Ikei i Pepco - kosztowały grosze i są bardzo praktyczne. A przerabianie starych mebli okazało się niezłą zabawą. Z topornej, czarnej szafy odkręciłam drzwi, obkleiłam ją na biało, w środku zamontowałam wiszące, kremowe półki, a zamiast drzwi powiesiłam delikatną, białą firankę. Szafa nie jest już ani toporna, ani niepraktyczna. Dwiema zasłonkami i niską ławą-półką na buty oddzieliłam sypialnię od części biurowej, robiąc z nich jednocześnie ławę do siedzenia przy stole (ławę obłożyłam poduszkami, stary stół obkleiłam... ceratą pod kolor zasłon oddzielających sypialnię), ława służy też jako szafka nocna na gazety przy łóżku. Materac leży bezpośrednio na podłodze - nie wydałam pieniędzy na ramę i zagospodarowałam nieustawną część pod skosem dachu. Pokój przeszedł metamorfozę, a mój portfel specjalnie tego nie odczuł.



Po siódme, rzeczy, które są na szczycie mojej drabiny priorytetów, staram się kupować z głową. Na przykład moje ukochane książki, których mam wiele i których nigdy mi nie dość, czasami kupuję za ceny rynkowe, ale częściej dostaję, adoptuję, kupuję w promocjach (a bywają naprawdę szalone) lub na internetowych wyprzedażach (czasami ludzie pozbywają się arcydzieł i niespotykanych perełek za bezcen), niejednokrotnie muszę szukać interesujących pozycji za granicą lub w formie e-booków, które drukuję i binduję (mam wrażenie, że wersja mobilna przepadnie z kolejnym przywracaniem ustawień fabrycznych w telefonie lub podczas czyszczenia systemu na moim starym, zasłużonym laptopie).




To były w mojej opinii najważniejsze punkty, na czym można oszczędzać, a teraz może - jak nie przepłacić?

Tu panuje jedna zasada. Żeby tanio latać, trzeba być elastycznym. 


Czasami walizka robi za podnóżek, czasami... za poduszkę :)

1) W wyborze terminu: często skrajnie niewygodne godziny lotów są tańszą opcją - czasami warto przespać się na lotnisku; często korzystniej jest rezerwować z wyprzedzeniem lub w ostatniej chwili; nierzadko trzeba kombinować, ponieważ bardziej opłaca się dojechać do innego miasta i lecieć w niższej cenie, albo też pokonać fragment trasy pociągiem, albo całonocnym autobusem, zazwyczaj komfort podróży jest wprost proporcjonalny do ceny. 


Tylko 16 stopni? Ale to styczeń! A bilety do Barcelony poza sezonem kosztowały baaardzo niewiele :)

2) W wyborze destynacji: to kwestia naszych motywacji - chcemy wybrać się gdzieś na weekend i szukamy najtańszej opcji czy chcemy wybrać się w konkretne miejsce i szukamy najtańszej opcji przelotu/przejazdu?


Przykładowa wyszukiwarka najtańszych połączeń przewoźnika (tu: Ryanair).

3) W opcji noclegu: ja najczęściej korzystam z portalu couchsurfing.org - jest na 99% niezawodny, nawet w większych grupach i nawet last minute; ta opcja wiąże się  jednak z ryzykiem spania w warunkach, jakie zastaniemy, nie zawsze wymarzonych, ale zawsze niezapomnianych i wyjątkowych, ale tu wspomnę jeszcze, że couchsurfing to nie popularne spanie za darmoszkę, ale dzielenie się tym, co się ma - za bezwzględnie konieczne uważam odwdzięczenie się za pomoc, jeśli nie noclegiem czy oprowadzaniem po naszej okolicy, to przynajmniej pomysłowym prezentem z naszego kraju, zrobieniem dobrej kolacji czy kawą na mieście; host to nie hotelarz - to osoba, która na jedną lub kilka nocy zaprasza nas do swojego domu, do swojego świata; warte uwagi są też hostele, w których można poznać ludzi z całego globu, nie płacąc dużo za nocleg; można też szukać noclegu u tak zwanych Erasmusów lub w... klasztorach, co polecam z całego serca, obiektywnie jest też nieco bezpieczniej i pewniej, niż u nieznajomych na Cs. 


Grafika ze strony http://9gag.com/

4) W diecie: nie zawsze mamy czas zjeść, nie zawsze mamy wybór, co jeść, czasami trzeba zadowolić się wszechobecnym McDonald'sem, czasami zmęczonym i wygłodniałym mięsożercom nie wypada marudzić podczas roślinnej kolacji hosta - weganina, czasami musimy ratować się kanapkami z podróży lub... zupkami chińskimi na sucho.


W tanim podróżowaniu to opcja luksusowa :)

5) W kwestii towarzystwa: host z Cs, towarzysze w wieloosobowym pokoju w hostelu, lokalni mieszkańcy, współtowarzysze podróży i ich odmienne wizje, narzekania, potrzeby fizjologiczne w najmniej odpowiednich momentach, lęki, pragnienia, a czasem wręcz przeciwnie - to znoszenie samego siebie i niecodzienne zjawisko samotności bywa nierzadko najtrudniejsze, zwłaszcza w oderwaniu od bezpłatnego dostępu do Internetu, który tak często zagłusza chwile ciszy i samotności dopadające nas na co dzień.



6) W kwestii komfortu: nie zawsze możemy zabrać ze sobą ulubione kosmetyki, nie zawsze mamy gdzie wziąć prysznic (lub jest gdzie, ale samo miejsce nie zachęca, ponieważ zarosło pleśnią lub kamieniem), czasami śpimy w podróży, czasami szczoteczka do zębów jest jedynym luksusem, jaki pozwala nam przetrwać ;), czasami śpimy na podłodze, na zbyt krótkim materacu, w korytarzu lub na strychu, zmarznięci pomimo koca i dresów...

Przykładowy bagaż na kilkudniowy wypad: bielizna, próbki kosmetyków (m. in. szampon, małe mydełko, masło kokosowe w opakowaniu po kremie Nivea :), mała pasta i składana szczoteczka do zębów), długie legginsy i obcisły top do spania (bo zajmują mało miejsca), plaster (przydaje się po całodniowych marszach), gumka do włosów (w moim przypadku obowiązkowo!), przewodnik. Plus - oczywiście - niezbędne dokumenty, bilety i pieniądze :) Wszystko mieści się w malutkim plecaku.


Oczywiście, możemy ominąć wszelkie wspomniane przeze mnie trudności, ale wtedy nie możemy już mówić o tanim podróżowaniu.


;)


PS. Zdjęcie przepięknego stołu: Wiola S.

Komentarze

  1. No jestem pod wrażeniem. :-)
    Ale masz dziewczyno "pióro" :-)
    Rób to dalej bo robisz to wspaniale.... ;-)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

15 października

 popłynął czerwony ocean a może to wypłynęło moje pęknięte już na zawsze serce? * * * był tak boleśnie nieruchomy ten maleńki wielki człowiek na szarym ekranie monitora tak rozpaczliwie szukałam najdelikatniejszego muśnięcia palcem najsłabszego uderzenia mikroskopijnego serca która jeszcze niedawno biło tak radośnie i tak wielką pozostawił  pustkę w moim brzuchu sercu i życiu

Potrzebuję Cię... na chwilę

Dawno, dawno temu wpadł mi w ręce wywiad ze sławną aktorką... Nie pamiętam, kto to był, niestety. Powiedziała ona, że wierzy, iż różne osoby zsyłane są nam na pewne etapy naszego życia. Bardzo mnie to oburzyło. Niedawno uświadomiłam sobie, że ja właśnie tak żyję. I bardzo mi z tym dobrze.

Ciemna strona podróżowania

O pozytywach poznawania nowych miejsc mogłabym pisać bez końca.  Są jednak sytuacje, które ciążą bardziej, niż wielka walizka, kiedy jest się daleko od rodziny.