Przejdź do głównej zawartości

Woda jest w Rzymie za darmo - Sardynia i powrót do Bolonii za niejeden uśmiech, epizod 1

Zakochana do granic możliwości w tej przecudnej wyspie, po ponad sześciu przepracowanych tam miesiącach, każdego dnia marzę i śnię o tym, żeby kolejny raz postawić stopę na sardyńskiej ziemi. Wypruwając z siebie przysłowiowe flaki podczas rehabilitacji (oraz w każdej innej chwili podczas tych kilku miesięcy, żeby odmawiać sobie wszystkiego i każdy grosz odkładać na rehabilitację), liczyłam na szybki powrót mojej ręki do sprawności i możliwość pracy przez kolejny sezon w moim ukochanym miejscu. Jednak nie udało się.
Ale - jak już wspominałam - życie ma dla nas niespodzianki każdego dnia.

Rozmawiając ze znajomym z branży, który każdego roku spędza ze swoimi grupami co najmniej dwa tygodnie na Sardynii, niemal płakałam mu w ramię (o ile to możliwe podczas rozmowy za pośrednictwem Internetu), że nie wypalił plan powrotu na moją wymarzoną destynację. Na co on od razu znalazł rozwiązanie. Zaproponował mi, że zabierze mnie na prom, którym ma zamiar dostać się na Sardynię z Rzymu razem ze swoją grupą. Na moje pytanie o cenę takiej przyjemności odpowiedział, że ma to wliczone w koszta ;) Za to kocham pracę w turystyce - zawsze “znajdzie się” możliwość wzajemnej pomocy i zawsze jest CHĘĆ. Bezinteresowna, choć przecież kiedyś i on może potrzebować mojej pomocy w najmniej oczekiwanym momencie.




Nie czekając długo, wyszukałam najtańszy przelot do Rzymu. Na dwa dni przed wypłynięciem z portu, zatem pozostawała kwestia ogarnięcia noclegu. Ale to już nie był priorytet. Pozostawał jeszcze powrót - lot z Rzymu tego samego dnia był wcześniej, niż mieliśmy powrócić do portu w Cittavecchia, lot następnego dnia był za późno, bo ograniczały mnie obowiązki. Znalazłam jednak tani lot z Bolonii - miałam zatem noc na dotarcie z Rzymu do Bolonii, żeby wylecieć o 9 rano. Jakoś to będzie - pomyślałam. 

Na dwie noce przygarnęła mnie moja dawna współlokatorka. Pomimo mojej dokładnie (co do dnia!) półrocznej nieobecności, mój pokój wciąż pozostawał pusty i wciąż nazywał się “mój”. I wciąż BYŁ mój :) Nie wierząc, że jestem tam znowu, autentycznie nie mogłam zasnąć, mimo pędu i zmęczenia ostatnich dni. Jednak dotarcie pod agencję mojego znajomego, skąd mieliśmy ruszać o świcie autokarem do portu, okazało się nie lada wyzwaniem - metro jeszcze spało, autobusy jeszcze spały, na szczęście taksówki już nie. To - po biletach - był drugi “duży” wydatek na ten wyjazd. 20 euro na przejazd o świcie przez całe miasto - wedle lokalnych cenników to stosunkowo niewiele.

Grupa zaczęła zbierać się pod agencją, a mojego kolegi wciąż nie było. W końcu napisał mi, że skuter nie chciał mu odpalić, ale w końcu wziął auto i już jest w drodze, więc mogę pakować klientów do autokaru :) Czyli zaspał - pomyślałam. Ku powszechnemu zdziwieniu, zaprosiłam czekających na pokład. Przynajmniej odpracowałam swój bilet jako jego hostessa ;)

Wbiegłszy do autokaru w crocsach Star Wars i białych skarpetach Pumy (!!!... czyżby polskie korzenie?!), przywitawszy się ze wszystkimi, zebrawszy wszelkie niezbędne do przeprawy promowej informacje, kolega usiadł koło mnie i szepnął mi do ucha: A tak poważnie...nie usłyszałem budzika… 




Z ogromną radością odwiedziłam miejsce, w którym przepracowałam dwa poprzednie sezony. Cudownie było zobaczyć i uściskać ponownie wszystkich, których kiedyś widywałam codziennie. Nocleg zorganizowałam sobie na Couchsurfingu, moim ukochanym portalu, który pozwala poznawać świat z punktu widzenia lokalnych mieszkańców. Z zachowaniem szczególnej ostrożności, oczywiście, bo i w takich szeroko horyzontalnych społecznościach zdarzają się kosmiczne przypadki. Zazwyczaj jednak, po samym profilu, po treści referencji oraz po kilku wymienionych wiadomościach da się zorientować, z kim mamy do czynienia. Wystarczy mieć oczy szeroko otwarte i umieć czytać między wierszami. Reszta jest kwestią szczęścia. Ja do tej pory miałam go na tyle dużo, że z kilkoma poznanymi na Cs osobami mam regularny kontakt do dziś. Nie przesadzę mówiąc, że zyskałam kilku fantastycznych przyjaciół.

Oprócz noclegu na Cs, kilka dni spędziłam jako doczepka do mojego kolegi-rezydenta, który postanowił zrobić mi mały tour po okolicznych hotelach i przygarnął mnie na dłuższą chwilę. 




W międzyczasie, w wodach otaczających archipelag wysp La Maddalena utopiłam telefon z włoskim numerem... za pomocą nieuważnej, włoskiej mamy, która wytrąciła mi go z rąk na statku, przeprowadzając obok mnie swoje dziecko... Z kolei telefon polskim numerem zostawiłam w samochodzie mojego hosta, podłączony do ładowarki. Gapa. Gapa do kwadratu.


Ale jeżeli prawdziwe jest przysłowie, że pozostawienie czegoś w danym miejscu gwarantuje nam rychły powrót, to - biorąc pod uwagę wszystko to, co skradziono mi w Rzymie i co zostawiłam na Sardynii - powinnam mieszkać we Włoszech do emerytury :)




Przez tydzień lewitowałam nad ziemią. Sardynia! Sardynia! Sardynia! Ale że każdy sen kiedyś się kończy, także ja musiałam w końcu zejść z pokładu. Pozbawiona telefoniczno-internetowego kontaktu ze światem, dotarłam do centrum Rzymu około godziny 22. Na dworcu Termini dowiedziałam się, że najbliższy pociąg do Bolonii odjeżdża rano - za późno dla mnie, żeby zdążyć na poranny samolot. Pojechałam więc na dworzec autobusowy Tiburtina. Tam dowiedziałam się, że ostatni autobus do Bolonii właśnie odjechał, ale niech się pani popyta kierowców, NA PEWNO COŚ SIĘ ZNAJDZIE. Zabrzmiało to niemal optymistycznie.

Biegając od autokaru do autokaru (doceniłam wtedy fakt, że zabrałam tylko malutką walizeczkę!!), trafiłam w końcu na autobus firmy megabus.com, czyli europejski odpowiednik PolskiegoBusa, taniego przewoźnika, oferującego bilety w sprzedaży internetowej. Kierowca powiedział mi, że za chwilę powinien podjechać spóźniony (Bogu dzięki!!) megabus do Bolonii.

Tylko… jak bez internetu i telefonu miałabym zarezerwować bilet?!

Zrezygnowana, postanowiłam czekać i liczyć na litość kierowcy. Jedyną alternatywą było dotarcie do Bolonii piechotą, ale miałam wątpliwość, czy uda mi się tego dokonać w jedną noc. Musiałabym chyba dopiąć silnik do walizki.

Około godziny 1 w nocy do przystanku dotarł spóźniony autobus do Bolonii. Pan kierowca - niezwykle serdeczny - powiedział, że najpierw musi sprawdzić, czy są jeszcze wolne miejsca. Były. Bogu dzięki!! Dodał zatem, że zadzwoni do biura i spróbuje mi zarezerwować bilet w ten sposób. I wtedy z pokładu wynurzyła się przesympatyczna dziewczyna: panie kierowco, nie ma potrzeby, ja mam jeden wolny bilet...moja koleżanka nie mogła jechać, wycofała się w ostatniej chwili. To zabrzmiało dobrze! Ile mam pani zwrócić za bilet? - zapytałam. No chyba pani żartuje...zapłaciłam za niego dwa euro, bez przesady - odpowiedziała z uśmiechem.

Cud. Dostałam bilet do Bolonii za darmo. W dodatku, kiedy chciałam zalogować się na autokarowe wi-fi z mojego tableta, którego jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności nie udało mi się utopić ani nigdzie zostawić, młody człowiek siedzący obok mnie powiedział, że wi-fi nie działa, ale może mi udostępnić swój internet z telefonu :) Dzięki jego uprzejmości mogłam poinformować rodzinę, że żyję i że jutro rano będę na lotnisku. A na koniec pan kierowca - chyba z litości - zabrał mnie podczas postoju na kawę :) 

Tym niesamowitym sposobem dotarłam na czas do Bolonii. I spędziłam przecudowny tydzień na Sardynii, poprzedzony rzymskim preludium i zakończony szczęśliwym, bolońskim zakończeniem.

PS. Na zdjęciach: widok z promu (szkoda, że nie czuć rozgrzewających promieni słońca oraz silnego wiatru, który przyjemnie wiał ze wszystkich stron), przepiękna plaża La Marmorata (bajeczny widok, który witał mnie każdego ranka przez kilka miesięcy), główny Plac Vittorio Emanuele I w miasteczku Santa Teresa di Gallura (z kultowym miejscem Central Bar '80, do którego wiernie zaglądaliśmy razem z kolegami z pracy w dni wolne) oraz kawa na stoliku w Il Galeone Bar Caffeteria przy via Nazionale 9, w którym spędziłam długie godziny, sącząc kawę, obserwując ludzi wokół, rozmawiając z właścicielami, przeżywając (rzadziej) swoje osobiste smutki, na które w pracy nie mogłam sobie pozwolić, lub (częściej) nieopisaną radość z przebywania na Sardynii, a także pisząc wiersze :)

Dlaczego Woda jest w Rzymie za darmo? Opis cyklu znajduje się tutaj, a wyjaśnienie nazwy tu.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

15 października

 popłynął czerwony ocean a może to wypłynęło moje pęknięte już na zawsze serce? * * * był tak boleśnie nieruchomy ten maleńki wielki człowiek na szarym ekranie monitora tak rozpaczliwie szukałam najdelikatniejszego muśnięcia palcem najsłabszego uderzenia mikroskopijnego serca która jeszcze niedawno biło tak radośnie i tak wielką pozostawił  pustkę w moim brzuchu sercu i życiu

Potrzebuję Cię... na chwilę

Dawno, dawno temu wpadł mi w ręce wywiad ze sławną aktorką... Nie pamiętam, kto to był, niestety. Powiedziała ona, że wierzy, iż różne osoby zsyłane są nam na pewne etapy naszego życia. Bardzo mnie to oburzyło. Niedawno uświadomiłam sobie, że ja właśnie tak żyję. I bardzo mi z tym dobrze.

Ciemna strona podróżowania

O pozytywach poznawania nowych miejsc mogłabym pisać bez końca.  Są jednak sytuacje, które ciążą bardziej, niż wielka walizka, kiedy jest się daleko od rodziny.